Mój pierwszy spływ kajakowy część 3

Zachwycałam się nimi tak, że zostawiłam machanie wiosłami mężowi, a on z przyjemnością posuwał nasz kajak do przodu, czując się odpowiedzialny za dobrą zabawę. Nie powiem, było miło. Wyciągnęłam nogi do przodu, żeby trochę się opaliły na słońcu i nie wiem w którym momencie kajak się zachybotał. Próbowałam go wyprostować, ale za późno. Obróciliśmy się i oboje wylądowaliśmy w wodzie. Matko! To był koszmar! Rzeka nie była głęboka, ale pełna jakichś roślin, które wplątały mi się w nogi i były obślizgłe i obrzydliwe! Zaczęłam wrzeszczeć i zupełnie nie pojmowałam, jak Jurka może to bawić, bo on, wyobraźcie sobie, śmiał się z tego w najlepsze. Cali mokrzy, ja wściekła, bo przecież włosy też od razu mi się pomoczyły i pewnie wyglądałam jak czupiradło, on durnowato chichoczący. Dramat! Jacyś młodzi ludzie pomogli nam obrócić kajak i cudem wdrapaliśmy się do środka. Oczywiście wewnątrz była woda, więc do pierwszego przystanku, przy którym mogliśmy ją opróżnić, płynęliśmy, siedząc cali w brudzie. Paskudztwo! Oczyma wyobraźnie widziałam te miliony bakterii coli, które włażą mi pod krótkie spodenki.

Nie wiem, jak ja przetrwałam ten tydzień, bo każdy dzień wydawał się coraz gorszy. Druga noc w namiocie, który był mokry, poszarpany i jeszcze kapało nam na głowę. Potem dźwiganie kajaka przez jakieś zwalone na rzece drzewo – tu myślałam, że kręgosłup mi pęknie. No gdzie, dorosła kobieta, prawie pięćdziesiąt na karku i tyle dźwigać? Potem spacer cztery kilometry pieszo do jakiegoś sklepu po jedzenie, gdzie na miejscu okazało się, że już zamknięte i musieliśmy nadłożyć jeszcze dwa! Dalej pijana młodzież, która wracając od ogniska wpadła na nasz namiot, niszcząc ostatnie dwie rurki i sprawiając, że namiot nagle nam się zmniejszył tak, że jak spałam to nosem prawie dotykałam sufitu. Na jednym z pól namiotowych zaatakowały nas komary – całe chmary krwiopijców! No przysięgam, jak babcię kocham, że codziennie czekało na nas coś nowego.

Ostatniego dnia już tak się cieszyłam, że to koniec, że całą drogę machałam wiosłami jak szalona. Byle szybciej na miejscu i do domu. Ciepłe łóżko, żadnych much, żadnych komarów, gorąca kawa z ekspresu a nie lura zalewana niedogotowaną wodą z pożyczonej od młodych ludzi, przenośnej kuchenki gazowej. Nagle wszystko w moim domu i wszystko co, co było z dala od spływu, zaczęło mi się podobać! Przysięgam, że nigdy wcześniej nie doceniłam tak mocno tego, co mam, jak po tym całym spływie.

Ale najlepsze na koniec! Mój mąż stwierdził, że to była przygoda jego życia, wspaniała, bohaterska, kapitalna i same och i ach. Uparł się, że za rok jedziemy znowu, więc żeby nie zdążył mnie uprzedzić, to drugiego dnia po powrocie do domu zarezerwowałam na przyszłoroczne wakacje cały tydzień w Ustce. Żadna cena nie mogła mnie powstrzymać!