W niedzielę przed południem byliśmy już na polu namiotowym, z którego ruszała cała ta wodna wyprawa. Od razu uderzyło mnie w oczy to, że byliśmy tam najstarsi. Autentycznie, same podlotki po osiemnaście, może dwadzieścia lat. Jedna para na oko trzydzieści. I my, antykwariaty przed pięćdziesiątką. To było średnio miłe uczucie i chociaż wszyscy się z nami witali i byli naprawdę serdeczni, to czuło się jednak tę przepaść międzypokoleniową.
Jurek rozbijał namiot, a ja poszłam do organizatora, żeby wypytać o zasady bezpieczeństwa. Nie zamierzałam się utopić na rzece, a mistrzem wiosła nie byłam. Dobrą godzinę maglowałam kierownika o wszystkie szczegóły, ale zrobił na mnie dość dobre wrażenie, więc to mnie trochę pocieszyło. Kiedy wróciłam do męża, już z daleka widziałam, że poci się przy składaniu namiotowych rurek. No oczywiście, ostatni raz robił to ze trzydzieści lat temu, więc wcale się nie dziwiłam. Rozłożyłam sobie krzesełko turystyczne, usiadłam i podziwiałam, jak się męczy. Owszem, miałam dziką satysfakcję z tego, że nie bardzo sobie radzi. A nie mówiłam?!
Dwie godziny później poszłam do ogniska usmażyć sobie kiełbasę, którą Jurek przezornie zabrał z domu, podczas gdy on mocował się nadal z rurkami od namiotu. Nie czułam się w obowiązku, żeby mu pomóc, w końcu sam szukał wielkiej przygody i nowych emocji, prawda? Usmażyłam kiełbasę, zjadłam i zaczęłam przysłuchiwać się, jak młodzi ludzie ładnie grają na gitarze. Naprawdę byłam dla nich pełna podziwu. I nawet piosenki śpiewali sympatyczne, a nie żadne wulgarne, jak to dzisiaj młodzi.
– Gotowe! – Usłyszałam głos Jurka za plecami.
– Szybko poszło – sarknęłam z dużą dawką ironii, ale mój mąż się tym nie przejął. Wziął mój patyk i za chwilę, jakby nigdy nic smażył sobie kiełbasę.
Posiedzieliśmy przy ognisku jeszcze ze dwie godziny, a potem tak mnie zmogło, że ruszyłam do namiotu. Z daleka widziałam, że jakoś dziwnie stoi, ale… stał. Weszłam do środka, wcisnęłam się do śpiwora, który Jurek rozłożył wcześniej, opatuliłam się po same uszy i zasnęłam. Muszę tu przyznać, że nawet szyszki nie wbijały mi się w plecy, mąż chyba je wyzbierał zanim zaczął rozstawianie namiotu.
Rano obudził mnie głos mojej połówki, oznajmiający, że wszyscy już się zbierają do kajaków, więc musimy się pospieszyć, bo inaczej zostaniemy sami na wodzie. Zerwałam się na myśl o takiej możliwości i żwawo wyskoczyłam przed namiot.
– Gdzie mamy iść? – spytałam.
Jurek wskazał brzeg rzeki i powiedział, żebym szła zająć jakiś cały kajak, bo on musi jeszcze poskładać namiot.
– Co? Jak to namiot?
– No… codziennie śpimy na innym polu, więc musimy go zabrać.
– Chyba żartujesz? – zaśmiałam się nerwowo, bo złożenie tych rurek pewnie zajęłoby ze dwie godziny. Jurek przecząco pokręcił głową i szybko szarpnął przednią część namiotu, jakby to miało mu przyspieszyć pracę. Usłyszałam trzask i zobaczyłam dziurę. Teraz to już serio zaczęłam się śmiać. Machnęłam ręką i poszłam zarezerwować dla nas kajak, a jego zostawiłam z zadaniem godnym mistrza survivalu. Sam przecież chciał.
Dwadzieścia minut później Jurek wpychał do przodu kajaka coś, co było naszym namiotem. To było bardzo dziwnie skręcone coś. Nogą dopchnął całość w dziób kajaka, ale i tak usłyszałam, jak chrupnęło. Pewnie rurki. Załadowaliśmy się do środka, a ja darowałam sobie powiedzenie na głos tego, o czym myślałam. Cała trasa na wodzie minęła nam podejrzanie dobrze. Wiosłowanie wcale nie było straszne, pogoda dopisywała, a widoki z łodzi na okolicę – naprawdę fenomenalne.